Zapraszam Was dzisiaj do posłuchania utworu, którego chęć zagrania poczułam jeszcze wtedy, kiedy miałam dwie ręce – prawą i lewą, zamiast dzisiejszych – skrzypcowej i smyczkowej.
Utwór ten wiąże się z podróżą w przeszłość, do czasów magnetowidów i pirackich płyt, który to świat poznałam dzięki starszemu bratu. Dzięki niemu też dosyć wcześnie miałam okazję poznawać arcydzieła amerykańskiego kina. No właśnie – przez długie lata film „Ostatni Mohikanin” był dla mnie takim arcydziełem. Pamiętam, jak korzystając z nieobecności rodziców w domu, potrafiliśmy oglądać go przez cały dzień, odtwarzając kopię na kasecie video, nagraną wcześniej z telewizji. I podczas gdy ja początkowo zachwycałam się, nie do końca odpowiednią dla mojego wieku, romantyczną fabułą, tak dla mojego brata głównym obiektem zachwytu była muzyka.
Nie pamiętam już czy kilka miesięcy, czy kilka lat później, bratu udało się znaleźć i skopiować oryginalny soundtrack. Od tego czasu ja również uległam magii muzyki Edelmana i Jonesa, a moje wszelkie muzyczne ambicje zaczęły się kręcić wokół zagrania utworu „The Kiss” z tejże ścieżki dźwiękowej. I chociaż początkowo kawałek ten mocno przerastał moje możliwości, to nie poddawałam się (co w przypadku innych, zbyt trudnych utworów zdarzało mi się notorycznie), a kiedy w końcu udało się go opanować, nie przestaję go grać do dnia dzisiejszego, ot tak, nawet dla własnej przyjemności.
W ten sposób utwór ten trafił do naszego repertuaru, a ja grałam go, ilekroć miałam dowolność w wyborze repertuaru, na przykład w trakcie życzeń czy różnych innych występów.
Aż w końcu, w zeszłym roku, graliśmy dla Pary, która poprosiła nas o wykonanie „The Kiss” w trakcie ich ślubu. Zmotywowaliśmy się wtedy do opracowania tego utworu na dwoje skrzypiec, a w twórczym szale powstał, siłą rozpędu, także podkład muzyczny.
Oczywiście mieliśmy wątpliwości, czy ksiądz nie będzie przeciwny zagraniu utworu filmowego w trakcie Mszy, ale okazało się, że magia przeznaczenia działa, bo zupełnie przypadkiem, w maleńkim drewnianym kościółku na Śląsku, trafiliśmy na dobrego znajomego księdza, wielbiciela muzyki.
I tym sposobem u kresu lata, przy burzowym napięciu unoszącym się w powietrzu, przy surowych dźwiękach skrzypiec grających „The Kiss”, do kościoła weszła Panna Młoda, z kwietnym wiankiem na głowie i z warkoczem niemal tak długim, jak ten należący do filmowej Alice Munro, a ja się poczułam, jakbym znalazła się w filmowej rzeczywistości.